28 paź 14

Numer 54: Zapomnienie

Autor: Yarot | Kategoria: Licze ogólnie

►Wstępniak

Parę miesięcy minęło od ostatniego wpisu. Dyżurne powody takiego stanu rzeczy jak zawsze są aktualne, ale i tak nie są usprawiedliwieniem. Chciałbym przeprosić, ale niestety nie mogę zapewnić, że to się nie powtórzy. Tym bardziej, że uzbierała się konkretna liczba polubień więc i wasze zaangażowanie potwierdziło zainteresowanie blogiem. I nie jest to wcale diaboliczny plan by tym samym wzbudzić zainteresowanie kogokolwiek właśnie w taki sposób. Dlatego o opóźnieniach już wystarczy i poczytajcie o tym, co mam w tym wydaniu dla was. Miałem już prawie gotowy wstępniak, ale z racji obsuwy czasowej stał się nieaktualny. Trochę szkoda, ale nie ma co żałować czegoś, co już jest nieprzydatne. Od tego czasu minęło sporo sesji na forum i w rzeczywistości, przeszły wakacje i festiwale, odbyły się konkursy i byliśmy na konwentach. Sporo się działo a nie byłem wszędzie. Dlatego moja prośba od tych, którzy byli i chcieliby się podzielić wrażeniami z tego, co przeżyli. Ja już nie będę pisał o tym, bo już to pojawiało się w przeszłości i nie mam nic nowego w tej kwestii dla Was. Ale może wy macie dla innych? Śmiało, ślijcie to do mnie a ja umieszczę na blogu.

W tym wydaniu bloga chciałbym przyjrzeć się zapomnieniu. Ale nie takim, gdy zapominamy o kupieniu wędliny do chleba tylko celowym zapominaniu rzeczy ważnych lub ich dewaluacji w czasie. Odbywa się to niemal codziennie na naszych oczach. W każdej sprawie i w każdym aspekcie. Kiedyś katastrofa smoleńska była wielką tragedią a teraz została z niej tylko parodia katastrofy, wielka powódź we Wrocławiu żyje tylko na zdjęciach i filmach a zdarzenia z 11 września obrastają w coraz to wymyślniejsze teorie spiskowe. Zapomnienie wkrada się wszędzie i powoduje, że zostaje tylko to, co najważniejsze lub to, co chcemy by zostało. Gubi się gdzieś osąd, szczegóły i drobnostki tworzące kontekst ale mogące czasami diametralnie odmienić zdanie na dany temat. Jak to się ma do erpegów? Czy my sami nie stosujemy tych sztuczek jako MG? Czy jako gracze nie doświadczamy tego pamiętając z dobrych sesji tylko wrażenie lub kilka zdań? Nie uciekniemy od tego, ale możemy to wykorzystać. Chociażby do sesji. Zapraszam.

► Chyba coś sobie przypominam…

Kiedyś miałem pomysł na sesję, która się nie odbyła. Jednak pomysł pozostał i został odkurzony całkiem niedawno. Pasuje do kwestii zapomnienia jak ulał. To była klasyczna jednostrzałówka ale długa i rozpisana na kilka dni grania. Zaczynała się tym, że każdy gracz wylosował sobie postać a potem dla każdego z nich, w sekrecie przed nimi, przygotowałem kartę postaci bardzo zaawansowanej, z niezłym drzewkiem umiejętności i różnego rodzaju perków. Gracze mieli swoje karty postaci i mogliśmy zacząć grę. Po kilku dniach zwykłego życia jako awanturnicy szybko odkryli, że coś im za łatwo wszystko idzie. Pokonują zwykłych żołnierzy, z potworami pośledniego gatunku również nie mają problemu. Najwyraźniej było to widać przy zdarzeniach naturalnych lub instynktownych, gdzie reagowali jak zawodowcy a nie jak ktoś, kto dopiero się uczy. Dodatkowo, co jakiś czas, każdy miał przebłysk czegoś innego, niepokojącego, pochodzącego z miejsca, którego nie znają. Z umiejętnościami specjalistycznymi był problem choć zakładałem, że póki nie zajdzie sytuacja krytyczna, gdzie taka umiejętność będzie konieczna, to nie będzie się ujawniać. Mag rzucał silniejsze czary, kapłan był traktowany przez bogów jak zaawansowany kapłan a nie jak zwykły nowicjusz. To każdemu dało do myślenia.

Musiałem zmagać się z krytyką moich przygód, które były za łatwe. Narzekali, że stwory za proste, że za mało złota, skoro są tacy dobrzy i że coś tutaj kręcę. Milczałem i prowadziłem dalej. Liczyłem, że przy czwartym ratowaniu drwali z goblińskich opałów wreszcie zaskoczą i sami stwierdzą, że coś z tym trzeba zrobić. Warto było się przemęczyć dla mnie, jako MG, przez ten etap. Potem już nie zajmowali się hordami goblinów, które kładli pokotem tylko skupili się na sobie. A konkretnie na swojej pamięci. I na tym, czego nie pamiętają z jakichś powodów. Stopniowo odkrywali prawdę o sobie i tym, kim są. Często mieli umiejętność ale nie korzystali z niej, bo o niej po prostu nie wiedzieli. Wojownik nie wiedział, że umiał władać siecią (po prostu nigdy nie brał sieci do rąk), złodziej znał warzenie trucizn (nigdy nie musiał tego robić) zaś mag miał zdolność przywoływania demonów (ale nigdy ich nie przywołał mówiąc po prostu że nie umie). Zapomnienie, które mieli na sobie, stopniowo topniało a klątwa, którą byli obciążeni, ustąpiła. Pamięć stopniowo wróciła i pełna świadomość własnych umiejętności.

Dopiero potem się zorientowali, ze nie dostawali doświadczenia, ale nawet nie czuli by było ono im potrzebne. Skoro i tak robili wszystko tak, jak chcieli, to nie czuli że są za słabi lub czegoś nie wiedzą. Zebrane kawałki z różnych zdarzeń ułożyły się w jedną całość i zapomnienie ustąpiło. Zaskoczenie grupy było częściowe ale i tak niespodziewane. Całość wyszła bardzo dobrze choć nie wiem, czy chciałbym powtórzyć ten eksperyment.

Powyższy przykład pokazuje, jak można wykorzystać motyw pamięci i zapomnienia w sesjach. Dobrze to wychodzi w Neuroshimie z tornado, gdzie efekt może być podobny i równie ciekawy. Szczególnie jak zrobić graczy jako takich przebudzonych z komór kriogenicznych, wplątać w to tornado a potem udawać, że wszystko jest w porządku. Tak naprawdę będą kim innym, będą wiele potrafić i sami będą się zaskakiwali w tej kwestii. Będzie to bardzo trudno zaaranżować, ale nie jest to niemożliwe. Sprawny MG sobie z tym poradzi. Tak samo można zastosować poczytalność w Zewie Cthulhu. W wyniku traumy Badacz może stracić pamięć a dalej być jak dopiero co zaczynająca pracę postać. Oczywiście umie więcej i wie więcej, ale ujawniać się to będzie tylko w sytuacjach krytycznych (test poczytalności) lub innych, wyjątkowych, które sobie określi Strażnik. To bardzo wdzięczny temat takiej gry od końca i nie jest raczej dobry na dłuższe granie. Może być ciekawie, ale gracze raczej nie zniosą dłużej sytuacji, gdzie nie dostają doświadczenia (lub jest ono znikome) i wszystko się udaje. Dobry pomysł upadnie a szkoda by było zmarnować taki potencjał, który siedzi w takiej sytuacji.

Wykorzystanie zapomnienia w ten sposób jest całkiem niezły i u mnie się sprawdził, choć początkowe podejście było nieudane. Kluczem jest tutaj to, by to sami bohaterowie stwierdzili, że coś jest nie tak. Ty jako MG musisz tylko prowadzić kolejną sztampową przygodę. Doświadczeni gracze od razu się zorientują, że coś nie gra tak, jak powinno. Tak, jakby to ich bohaterowie zareagowali. Im bardziej zakręcona historia i powód utraty pamięci tym bardziej zaskakujące będzie zakończenie dla bohaterów. Gracze z całą pewnością to docenią. Niestety minusem takiego zagrania jest niepowtarzalność. Jeśli gracz coś takiego przeżyje to każda następna próba będzie już dużo mniej satysfakcjonująca. Ale warto coś takiego przygotować.

►Dni, których jeszcze nie znamy…

W dobie informatyzacji i przesytu informacji nie ma miejsca na zapomnienie. Przynajmniej tak by się mogło wydawać. A jednak mimo tego wydaje się, że jest to również wiek ignorancji i bezmyślności. Informacji jest już po prostu za dużo i kwestią jest nie jej dostępność a odpowiednia absorpcja. Jeśli nie przefiltrujemy jej i nie przyswoimy we właściwy sposób to możemy trafić gorzej niż gdyby informacji nie było – mielibyśmy kłamstwo. I takie właśnie przemyślenia mnie dopadły, gdy przeglądałem Internety. Poziom zidiocenia w niektórych przypadkach był tak wysoki, że patrzyłem z niepokojem na zegarek czy przypadkiem czas nie stanął. I właśnie podczas takiego szperania trafiłem na news dnia jak dla mnie. Pod filmikiem na serwisie youtube dotyczącym wykonania piosenki „Dni, których jeszcze nie znamy” przez Grechutę pojawił się pewien komentarz. Nie przytoczę go teraz słowo w słowo, ale mówił on o tym, że tekst Kamila jest super ale wersja Grechuty lepsza. I jak tu się nie załamać?

Im dłużej żyje człowiek tym więcej rzeczy pamięta. Na swoje nieszczęście pamięta to, co było i obserwuje to, co jest teraz. Ci, którzy nie pamiętają przeszłości często biorą to, co widać, za coś nowego, oryginalnego lub wyjątkowego. I często nie przyjmują słów krytyki, które burzą ten światopogląd. Przykład z Grechutą nie jest czymś wyjątkowym. Historia zatacza koło i wiele odgrzanych pomysłów wraca w nowych szatach. Smutne wtedy jest tylko to, że ulatuje pamięć o pierwowzorze. Na swoim blogu koncertowym pisałem o podobnej sytuacji z inną piosenką – „Inis mona” kapeli Eluveitie. Fani na youtube nie mogli się nacieszyć oryginalnością kawałka. Jak ktoś napisał, że melodia nie jest ich tylko wzięta z tradycyjnej pieśni żeglarskiej to zaraz zalała go fala krytyki. Podejrzewam, że takie rzeczy będą się zdarzać i nic na to się nie poradzi. Niestety.

Drugim niepokojącym zjawiskiem jest zacieranie historii lub jej przedstawienie w taki sposób, by wynikało z niej zupełnie coś innego. W grach to częsty zabieg i wiele scenariuszy się na tym opiera. Dopiero w realnym świecie, kiedy wiadomo, że to nie jest gra, takie coś zaczyna dobijać. Tak ma się sprawa z Powstaniem Warszawskim. Dla kogoś spoza stolicy będzie to temat marginalny, ale jako zjawisko dobitnie pokazuje, że nawet z takim wydarzeniem można zrobić wszystko. Nagonka na celowość powstania i ogrom zniszczeń w ludziach i w budynkach powoduje, że ginie pamięć o samym czynie. Ginie gdzieś bohaterstwo walki, bezsilność wobec przewagi wroga i nieustępliwość wobec przeciwności. A pamięć i hołd należy się tym ludziom, niezależnie od kwestii politycznych. Jakby jeden osąd rzutował na wszystko inne – niezależnie od tego, co by się działo.

I, znów wracając do muzyki, tak było w przypadku Sabatonu. Tak, to dobra kapela i możecie mnie nazwać kucem, ale zdania swojego nie zmienię. Swojego czasu zarzucano im że śpiewają także o nazistach a przecież to byli ci źli. Joakim w jakimś wywiadzie (nie pamiętam teraz jakim – nomen omen) powiedział, że treść ich piosenek to podziw i faktografia wobec konkretnych zdarzeń historycznych. Opowiadają o ponadpolitycznych i ponadnarodowych wartościach jak męstwie, odwadze i poświęceniu. To, że było się nazistą, nie przekreśla tych, którzy będąc w środku tego systemu byli po prostu dobrymi ludźmi. Jakby sama łatka nazisty powodowała, że automatycznie czyni to kogoś złym. I męstwo niemieckich żołnierzy ginie w całej masie negatywnych myśli ściąganych przez słowa-klucze jak „nazizm”, „faszyzm”, czy „Hitler”. Do dziś wielu historyków bardzo ceni sobie Rommla jako dowódcę i sposób prowadzenia przez niego walk. Sympatię może budzić też to, że podpadł Hitlerowi i popadł w niełaskę co czyniło go automatycznie budzącym sympatię człowiekiem. O jego „GhostDivision” krążyły legendy a dokonania budziły podziw nawet wśród aliantów. To tylko pokazuje, że przeszłość można bardzo łatwo i z premedytacją zmanipulować zapominając o wartościach ponadczasowych.

Nie dajmy się zapomnieniu – celowemu i temu przypadkowemu. Niech dni, których jeszcze nie znamy, nie przesłoniły nam przeszłości, z której wyrastamy.

Jak to z horrorem bywa…

Obecnie horrory już nie straszą. To jest generalna uwaga od której (całe szczęście) są wyjątki. Powodem tego jest nie tylko zmiana klimatu ale przede wszystkim zmiana światopoglądowa. W telewizji można zobaczyć wiele fragmentów prawdziwego życia, które przebijają dokonania horrorów sprzed kilkunastu a nawet kilku lat. Dlatego wiele osób patrzy na horrory jako na odpustowy obrazek z założenia przerysowany i nie brany na poważnie. Skoro nie można czegoś brać na serio lub zakładać, że coś jest możliwe, to nie sposób się tego bać. Twórcy muszą zatem szukać nowych dróg ekspresji by jednak wykrzesać z widza choć odrobinkę adrenaliny. Drogi poszukiwania prowadzą od niecodziennego podejścia do znanego tematu poprzez ekstrema i wynaturzenia po powielanie już przetartych ścieżek.

To wszystko powoduje, że widz staje się coraz bardziej wybredny i wymagający. Trzeba mu zaserwować coś takiego, co będzie ciekawe i interesujące. I nie zawsze się to udaje. Widać to po całej rzeszy krytyków i „krytyków”, którzy piętnują wszystko, co ma związek z horrorem. Niektórzy zachowują się przy tym jakby pozjadali wszystkie rozumy i nic nie jest ich w stanie zadziwić ani przestraszyć. Jeszcze inni wykazują się taką ignorancją, że aż oczy bolą jak czyta się ich wypociny. Dlatego horror nie ma łatwego życia i musi sam walczyć o swoje, bo przecież wsparcia z głównego nurtu kina nie ma. Stąd też cieszy przypadek, gdy pojawi się coś nowego i fajnego. I można się dobrze bawić oglądając taki obraz nie zważając na całą masę pseudokrytyków. O takim filmie chciałbym napomknąć tu i teraz a nazywa się „Open grave”.

Film najlepiej obejrzeć bez czytania opisu czy nawet oglądania trailera. Zaczyna się jak rasowy horror w dziurze z trupami. Potem jest już tylko jeszcze bardziej dziwniej. Zbieranina ludzi w jednym miejscu okazuje się czymś więcej niż tylko przypadkowymi osobami a prawda, niemal jak w „Pile” zaczyna przebijać się z działań bohaterów. Fajna konstrukcja reżyserska powoduje, że nie wiemy do końca z kim sympatyzować. Raz jeden okazuje się szują a raz zupełnie ktoś inny. Na szczęście taka zabawa nie trwa długo bo by szybko nudziła a poczucie że ślizgamy się na granicy zrozumienia rośnie. Tym samym pojawia się coraz więcej motywów znanych z innych produkcji, z których „Open Grave” czerpie niemal na chama i wprost. Jest zatem „Lost”, „28 dni później” i wszelkiej maści filmów o zombie. Ale i tak pamięć pozostaje najważniejsza. I ona ostatecznie wygrywa choć końcówka nie jest happy endem.

Ten film to przykład na to, jak twórczo można podejść do znanych motywów nie będąc tylko odtwórcą. Wiele filmów mierzyło się z tym, ale niewiele wychodzi obronną ręką. 10 lat temu byłby filmem nowatorskim, teraz jest zaledwie dobry ale to i tak wystarcza do pokonania 80% współczesnych produkcji. I dobrze się dzieje, że wykorzystuje się to, co już było. Dzięki temu można się pobawić z widzem, który oczekuje czegoś podobnego a dostaje to przetworzone i w zupełnie innej formie. Ma to taką samą siłę rażenia jak pokazanie coś na nowo ale jest znacznie trudniejsze. Bo czym może nas zaskoczyć „Piła 6”? Chyba tylko nowymi rodzajami pułapek wymyślonych do zabijania. Pierwsza „Piła” miała jeszcze fabułę, która była najważniejsza. Potem weszła już masówka. To słabość wszelkich serii i tylko niektórzy wiedzą, kiedy zejść ze sceny. W większości przypadków wygrywa jednak pazerność na kasę widza kosztem bylejakości.

Na szczęście są jeszcze produkcje, takie jak chociażby „Open grave”, które są poza głównym nurtem i nie mają swoich premier w kinie i mają to coś, o co w dobrym filmie chodzi. Na uwagę zasługuje jeszcze aktor – SharltoCopley – który ma niesamowite szczęście grać w dobrych bądź bardzo dobrych filmach. Zaczął od znakomitego „Dystryktu 9” by w w 2013 pokazać się w właśnie w „Open grave”, kasowym „Elizjum” oraz niesamowitym „Raporcie Europa”. Ostatnia jego rola to występ w „Czarownicy” zatem ma gość szczęście do filmów. Ma do tego dość charakterystyczny sposób grania, który może denerwować, ale dobrze komponuje się z filmami, w których gra. Podobną manierę miał Rutger Hauer ale rozmienił się już na drobne i nie jest to teraz aktor, który miał na koncie takie hity jak „Blade Runner” czy „Autostopowicz”.

„Open grave” to solidna pozycja do postraszenia. Warta obejrzenia i doświadczenia, tym bardziej, że zostawia po sobie niepewność i zastanowienie. I jeśli ktoś pisze, że nie widział w życiu gorszego gniota to niech obejrzy najpierw „Sharknado” czy „Raptor ranch” a potem wygłasza podobne stwierdzenia. Bo jeśli nie oglądał, to znaczy, że kłamie. A komuś, kto kłamie, nie wierzę we wszystko, co zostanie przez niego powiedziane :)

►Strach w sieci
(Alaron Elessedil)

„Histeria” jest magazynem jedynym w swoim rodzaju, co mogę stwierdzić z czystym sumieniem. Gdy kupujesz dowolne czasopismo wiesz jak będzie wyglądało. Oczywiście nie w każdym calu, ale doskonale zdajesz sobie sprawę jaką ma strukturę, na jakim szkielecie zostało osadzone. Swoje miejsce znajdą tam artykuły, wywiady, opisy czy recenzje.
W tym jednak wypadku zaglądasz do wnętrza i wkraczasz na niezbadany ląd – do miejsca, w którym teoria istnieje wyłącznie jako wsparcie dla praktyki strachu na niebotycznej ilości 115 stron. Przenosisz się do miejsc zarówno istniejących w rzeczywistości, jak również w pełni fikcyjnych, do czasów bardziej lub mniej odległych. Wszystkie jednak łączy jedna cecha. Mrok. Co się w nim kryje?

Fascynujący związek między samym magazynem, a jego fanami będącymi również jego współtwórcami przejawia się poprzez publikację autorskich opowieści wyselekcjonowanych ze wszystkich przysłanych do redakcji. To one tworzą trzon numeru prezentując rozmaite oblicza grozy w zastosowaniu do sytuacji, które w większości mogłyby wydarzyć się naprawdę. Od niezidentyfikowanego zagrożenia aż po powalającą brutalność wydarzeń.

Najnowszy, czwarty już numer „Histerii” jest szczególnie interesujący z dwóch powodów. Pierwszym z nich jest niepublikowane do tej pory opowiadanie Łukasza Radeckiego wrzucającego czytelnika najprawdopodobniej do Polski. Przyznaję, iż pochłonąłem je błyskawicznie i jedynym elementem, który w znaczącym stopniu mnie rozczarował była niewielka objętość.

Możesz nie podzielać mojej opinii, ale na mnie największe wrażenie wywarł artykuł Arkadiusza Mielczarka „Strach tnie głębiej”. Znany na forum Lastinn jako Armiel w swej skromności całkowicie porzuca nauczycielski, autorytarny ton stając się Twoim osobistym doradcą do spraw straszenia ludzi, ale tylko w taki sposób, w jaki ludzie chcą być straszeni. W efekcie dostaliśmy poradnik napisany na fundamentach wieloletniego doświadczenia jednocześnie otwarty na dostosowanie do indywidualnych spostrzeżeń.

Jednakże… Nie wierz w ani jedno moje słowo. Możesz sprawdzić. Możesz przeczytać i korzystając z szeregu inspiracji zawartych w „Histerii” oraz zamieszczonych w niej rad wykreować własną jeżącą włosy na ciele historię. Może nawet taką, której sam będziesz się bać.

►Zstępniak

Wydanie numer 54 za mną. Jak widzicie jest jeden obcy tekst o zaprzyjaźnionej stronie. Chciałbym więcej. To daje motywację do kolejnych numerów i ochotę do ich tworzenia. Oczywiście jeszcze większą niż polubienia, które są bardzo ważne. Kolejny numer już wkrótce, oczywiście tematyczny i oczywiście oczekujący na Wasze wsparcie. Do tego czasu poczytajcie sobie „Histerię” i to tylko na dobre Wam wyjdzie. Trzymajcie się ciepło w tą coraz chłodniejszą jesień i do przeczytania.

Vale!

3 Responses to “Numer 54: Zapomnienie”

  1. Kiciak z krainy zwanej zapomnieniem Says:

    O nowy numer, jak miło.
    Jedna myśl związana z zapominaniem w naszych czasach. Cyfrowe nośniki utrudniają zaginięcie śladu, ale jednocześnie mamy tyle informacji, że dochodzi bardziej do przysypania i przyklepania wiedzy. Nawet jeśli coś wiemy to jest tyle bodźców, że dawna myśl szybko znika pod zalewem nowym. Albo nigdy nie przekracza granicy pamięci krótkotrwałej. Bo skoro wiadomości są miliony to nie ma sensu zapominać żadnej z nich. Jest to szczególnie dotkliwe w przypadku naszych polskich mediów internetowych (telewizji w sumie też, ale tej mało co oglądam). Gdzie co jakiś czas wybuchają jak supernowe jakieś tematy, ale nie są kontynuowane, nie ma głębszej analizy. Są newsy. A potem temat znika. Pod tym względem fajne są książki, że może i temat nie jest na topie, ale przynajmniej myśl jest podprowadzona od początku do końca.

  2. Yarot Says:

    Przy takiej ilości informacji, jaka nas zalewa niemal co godzinę, problemem jest nie jej pozyskiwanie ale odpowiednie przyswajanie. Co z tego, że zaleje nas 100 newsów jak i tak zapamiętamy tylko ze 2 najważniejsze dla nas w danej chwili. Reszta uleci i tyle. Dlatego to jest jedna z podstawowych różnic między opowieściami kryminalnymi obecnie a tymi w światach cyberpunku – teraz informacji się szuka i składa w całość, w przyszłości informacje się wyłapuje w sieci i odsiewa plewy :)

  3. Campo Viejo Says:

    Serial „Newsroom” dobrze pokazuje czym dzisiejsze media i informacje są, czym nie są i czym być powinny. Poza tym całkiem dobrze się to ogląda.
    W klimcie wydania ;-)
    http://www.youtube.com/watch?v=de0H_WqxZIQ

Leave a Reply